Ponad 100 km trasa, absolutny brak planu i pośpiechu (bo i po co, skoro cały “dobytek” w postaci namiotu i śpiworów mieliśmy zapakowany do kajaka) oraz nieziemskie widoki, które przez idealne lustro wody nie raz wprowadzały błędnik w dziwny stan… I choć zdjęcia z tej kajakowej wyprawy przez Suwlaszczyznę miały trafić wyłącznie do rodzinnych albumów, tak byłoby grzechem nie napisać nic o mieszkańcach tego regionu, których podczas tej wyprawy mieliśmy okazję spotkać na swojej drodze (tak, to ich zapamiętamy bardziej niż widoki). I choć przypadkowych spotkań i rozmów było wiele, tak trzy z nich szczególnie zapadły nam w pamięć.
Pierwsza z nich miała miejsce już drugiego dnia spływu, kiedy po przepłynięciu jeziora Wigry dotarliśmy na Czarną Hańczę. Świadomi tutejszego ‘marketingu’ w postaci Pań sprzedających przepyszne własne wypieki wprost z prowizorycznych mostków do kajaka (btw, czy można to nazwać swim-thru?), zatrzymujemy się na kawałek szarlotki. Ponieważ było już dość późno i na rzece byliśmy już chyba sami, załapaliśmy się jedynie na ostatni kawałek ciasta, ale dwie starsze Panie zaproponowały nam w dodatku pyszną kawę. Początek rozmowy dość typowy – Skąd jesteśmy? Dokąd płyniemy? Czy chcemy się zatrzymać na kawałku pola na nocleg? Po chwili rozmowa zeszła na czysto kajakowe tematy. Jako że nie mieliśmy żadnego planu, jedna z Pań zaproponowała nam kilka wariantów tras i zaczęła opowiadać jak organizowała spływy na Litwie i Łotwie. Po kilku pytaniach o nasz kajak (na całej trasie nie widzieliśmy innego kajaka pneumatycznego), ta sama Pani wyjęła niemal 50-letnią książkę (którą jak wspomniała “znalazła gdzieś na targu” i aktualnie czyta) o systemach rzecznych, zaporach i wyprawach kajakowych w Ameryce Południowej(!), pokazując nam jednocześnie na fotografiach z książki, ówczesne składane kajaki. W powietrzu czuć było ogrom wiedzy i doświadczenia, które przy pierwszym spotkaniu idealnie zamaskował zapach szarlotki. Szok! Niestety kawa w kubku szybko się skończyła, robiło się późno i musieliśmy płynąć dalej.
W kolejnym dniu, po dość długim odcinku spływu, zbliżający się wieczór wymusił na nas poszukiwania nowego miejsca do rozbicia namiotu. Niestety odcinek do którego udało nam się dopłynąć, okazał się najmniej “komercyjnym” – wysoka trzcina po obu stronach rzeki. Pierwszy kawałek płaskiego pola, do którego udało nam się dotrzeć po dłuższej chwili, przywitał nas ogrodzeniem i tabliczką z numerem telefonu właściciela – super, tylko tak od około godziny nie mieliśmy już zasięgu sieci. Płyniemy dalej i dopływamy do kolejnych zabudowań. Po przejściu przez pole natrafiamy na “bohatera nr 2” opowieści. Tutaj nie ma już dłuższego dialogu – na moje pytanie “czy i jeśli tak to gdzie mógłbym się rozbić?” usłyszałem tylko “a rozbij sie Pan gdzie chcesz”, które brzmiało identycznie jak “Hakuna Matata” z Króla Lwa. Zero pytań, zero wymagań. Rozbijamy się więc przy samej rzece i jeszcze tego samego dnia (a właściwie już wieczora) sprawdzamy jej temperaturę.
W kolejnych dniach spotkaliśmy kolejnych przesympatycznych ludzi – choćby Pana, który przy pytaniu o sklep, poinformował nas, że najbliższy jest 2-3km stąd więc pożyczy nam swoje rowery (tak sam od siebie!) – Moni przypadła typowa “koza”, a ja dostałem model niemal dziecięcy (nie jestem pewien czy te koła miały chociaż 24′). Świetne to było uczucie, gdy dojechaliśmy do szlaku Green Velo i mijali nas sami ‘pro’ gracze z wypasionymi rowerami, sakwami i mapnikami. Moim “bohaterem nr 3” nie został jednak ów Pan, ale starsze małżeństwo, które “uratowało” nam ostatni nocleg.
W przedostatni dzień wyprawy, po przepłynięciu Kanału Augustowskiego z licznymi śluzami oraz Suchej Rzeczki, dotarliśmy na Jezioro Serwy. Zbliżał się wieczór, uciekaliśmy trochę przed burzą, więc sił było już niewiele. Szukając miejsca na rozbicie namiotu, podpytywaliśmy okolicznych wędkarzy, którzy sugerowali nocleg na dziko na jednej z tutejszych wysp. Ta opcja była naszą ostatecznością, ponieważ kolejnego dnia chcieliśmy z samego rana ruszyć po oddalony o 14 km samochód – wizja rannego wodowania kajaka i jego suszenia do nas nie przemawiała. Kręcąc się nieco po jeziorze, podpłynęliśmy do starszego małżeństwa, które siedziało na niewielkiej działeczce. Na pytanie czy znajdziemy w okolicy jakieś pole namiotowe, starsza Pani odpowiedziała z pełną otwartością i lekko wschodnim akcentem “chodźcie tu do nas, będzie weselej”. Ani Monia, ani ja nie wiedzieliśmy co myśleć w tej chwili, ale jakoś automatycznie przystaliśmy na zaproszenie. Starsi Państwo mieli rozstawioną w rogu działki niewielką Niewiadówkę, my swój namiot postawiliśmy tradycyjnie blisko wody, co tym razem poskutkowało dość zimną nocą, ale przepięknym zachodem słońca. Zanim jednak słońce zaszło na dobre, mieliśmy jeszcze okazję poruszyć wiele ciekawych tematów. Najbardziej z tego dnia zapamiętałem jednak moment, kiedy to starsza Pani siedząc przy brzegu jeziora, co chwilę odrywała wzrok od książki, sprawdzając czy Monia nie odpłynęła za daleko od brzegu. Taka czysto bezinteresowna troska.